Tym razem nie przeczytacie nic o Londynie, i tak dwie wpadki na dwie podróże to chyba bardzo dobry wynik. Historia z dzisiejszego wpisu wydarzyła się w trakcie mojego pobytu w Portugalii podczas wymiany Erazmus w październiku 2015 roku i uwaga nie ja będę tutaj główną bohaterką, ale byłam świadkiem tych zdarzeń i wiernie je Wam odtworzę.
A było to tak.
Wraz z grupką erazmusowych przyjaciół (
była z nas niezła międzynarodowa ekipka) postanowiliśmy skorzystać trochę z uroków życia polskiego studenta na obczyźnie (i to jakiej obczyźnie!). Podczas gdy w Polsce w niektórych miejscach już prószył śnieg, my cieszyliśmy się słoneczną pogodą pozwalającą na plażowanie. Na pierwszy cel naszych portugalskich podróży obraliśmy sobie południowe wybrzeże Algarve. Było już po sezonie, co oznaczało niższe ceny oraz brak tabunów turystów, a w efekcie zadecydowało o wyborze przez nas właśnie tego miejsca (
jeżeli chcecie zobaczyć jak tam było, zachęcam przeczytać moją relację z wycieczki Dzień 1 – Albufeira, Dzień 2 – Lagos, Dzień 3 – Bezludna wyspa).
Pierwszy dzień spędziliśmy na plażowaniu w Albufeirze (28 stopni i pełne słońce w 1 tygodniu października!). Drugiego dnia podczas wielkiej ulewy odkrywaliśmy uroki Lagos i odwiedziliśmy najdalej wysunięty na południowy zachód punkt Europy, czyli przylądek św. Wincentego. Mgła była jednak tak ogromna, że nic nie widzieliśmy (a ja jako okularnik bez okularów to już w ogóle nic), więc niestety nie powiem tutaj „Jak tam było pięknie, to niesamowite widzieć otchłań tego oceanu, chyba zaraz poryczę się ze szczęścia!”, bo po prostu widoczność moja ograniczała się prawie, że do czubka własnych butów. Niemniej jednak świadomość bycia w takim miejscu była bardzo miła.
Ale ja tu gadu, gadu, a przecież miało być o kolejnej podróżniczej wpadce.
Rzecz wydarzyła się trzeciego dnia naszej wycieczki…
Wycieczka trwała 3 dni, samochody mieliśmy wypożyczone tylko na 2, co według prostej kalkulacji oznaczało, że trzeciego dnia zostaliśmy bez własnego środka lokomocji. Ostatniego dnia tych pamiętnych wakacji (NIE, nic nie wydarzyło się w męskiej ubikacji!) zostawiliśmy bagaże na lotnisku w Faro i postanowiliśmy ruszyć w miasto! No dobra, trochę mnie poniosło z tym miastem. Okazało się, że są tam 2 ulice na krzyż, po sezonie turystycznym niemal całkowicie puste. Tak, ja też nie lubię, gdy jest głośno i tłoczno, ale jakąś knajpę, gdzie można zjeść cokolwiek, fajnie byłoby znaleźć. Na próżno było jednak szukać restauracji, która przyjmie 10 zgłodniałych studentów, na dodatek w porze siesty. Udaliśmy się więc do marketu, który poratował nas bułą i kiełbą (oraz czymś mocniejszym), dzięki czemu dane nam było przetrwać ten dzień do końca, nie umierając przy tym z głodu.
Przez parę minut patrzyliśmy się na siebie, coby tu robić, wszak samolot do Porto mieliśmy dopiero o 6 rano kolejnego dnia (tak, dobrze podejrzewacie, czekała nas nocka na lotnisku). Postanowiliśmy powłóczyć się trochę po „mieście” i przejść się czymś na kształt promenady. W pewnym momencie zaczepił nas tzw. Pan Naganiacz, jakich wielu w turystycznych miejscowościach, nawet po ścisłym sezonie i zaproponował nam wycieczkę na niewielką bezludną wyspę, oddaloną o ok. 40 minut rejsu od wybrzeża Faro, na której nie mieszka kompletnie nikt, ale znajduje się tam jedna restauracja, a do dyspozycji gości jest plaża. Z braku lepszych perspektyw, po wynegocjowaniu ceny za rejs, zadowalającej obie strony, zdecydowaliśmy się odwiedzić miejsce podobne do tego, gdzie Robinson Cruzoe spędził 28 lat swojego życia! Nie przeszkadzało nam, że żadne z nas nie miało przy sobie stroju kąpielowego, bo wszystkie ciuchy zostały w walizkach umieszczonych w schowkach na lotnisku. Liczyło się to, że udało nam się cudem ocalić ten dzień od zmarnowania i nudy! Z wesołymi humorami i odpowiednim zaopatrzeniem, które te humory podtrzymywało, ruszyliśmy w rejs, mając na uwadze, że ostatni kurs powrotny startuje z wyspy o godz. 18.00.
Na plaży radościom nie było końca. Okazało się, że oprócz nas na wyspie znajdują się jeszcze 2 osoby, więc praktycznie cała miejscówka była dla nas. Po krótkiej naradzie i obserwacji warunków atmosferycznych, stwierdziliśmy, że okoliczności przyrody są sprzyjające i grzechem nie byłoby zażyć kąpieli zarówno wodnych jak i słonecznych. Problem braku stroju kąpielowego okazał się być nieistotny, przecież do dyspozycji mieliśmy jeszcze własną bieliznę (trochę to była Januszada, ale przyznajcie sami szczerze, że nie mieliśmy innego wyboru!).
Na wyspie ogarnęła nas sielanka niczym w Soplicowie, chociaż okoliczności przyrody były z pewnością korzystniejsze. Jak prawdziwe okazało się przysłowie „Szczęśliwi czasu nie liczą”, bo ani się spostrzegliśmy, a tu prawie wybiła 18.00, czyli godzina naszego ostatniego powrotnego rejsu. Każdy zaczął zbierać swoje manatki (jednak niespiesznie, tak smutno było musieć stamtąd wracać!). I tu znowu w tej niespieszności się troszkę zatraciliśmy, bo doprowadziło to do tego, że kapitan statku, który miał nas zabrać do Faro, osobiście pofatygował się, by przyjść do nas na plażę i nas pogonić (spokojnie!! wyspa nie taka duża, zajęło to Panu pewnie jakieś 3 minuty, ale do dzisiaj mam wyrzuty sumienia, że musiał to robić).
Nagle każdy odkrył w sobie umiejętność przebierania nogami szybciej niż Usain Bolt i wszyscy biegiem rzuciliśmy się w kierunku statku. I kiedy ja postawiłam nogę na pokładzie, kapitan kazał mi się odsunąć, wziął linę, zamknął wejście na statek i dał znać sternikowi, że możemy ruszać. Chciałoby się powiedzieć, „Uff, zdążyliśmy, mało brakowało, a trzeba byłoby przypominać sobie co Robinson Cruzoe, robił, żeby jakoś przetrwać na wyspie”.
TUTAJ NASTĘPUJĄ PUNKT KULMINACYJNY TEJ HISTORII.
Otóż nie wszyscy mieli tyle szczęścia co ja. Dwie osoby, których imiona pozwolę sobie zmienić na potrzeby publikacji tego posta, nazwijmy je np. Genowefa i Gertruda nie zdążyły dotrzeć na pokład! Ja doskonale wiedziałam, że Genowefki i Gertrudki nie ma jeszcze na statku i gdy Kapitan odcumowywał statek, zaczęłam dosyć nerwowo i energicznie pokazywać mu, że to jeszcze nie wszyscy! Prosiłam, nawet chyba głos uniosłam, czego nie robię zazwyczaj, ale kapitan był nieugięty, pokazał jedynie znacząco na zegarek, sugerując, że już dawno po czasie, a wszystko skwitował jednym zdaniem „I am not Taxi Driver”…
To jest realne foto! Tak to wyglądało z naszej perspektywy (czyli tych co znajdowali się na statku).
Sytuacja wydawała się być patowa. Skontaktowałyśmy się z Dziewczynami, o których powiedzieć, że były przerażone, byłoby tak samo trafne jak to, że rekiny to takie słodkie rybki! Uwierzcie mi, wizja spędzenia nocy na bezludnej wyspie, tylko w książkach wygląda na super przygodę (no w prawdziwym życiu też może, ale pod warunkiem, że jest trochę więcej osób, niż dwie bezbronne istoty płci żeńskiej!). Obiecaliśmy G&G, że wyratujemy je z tarapatów i jak już będziemy na lądzie, to załatwimy by jakiś rycerz na białym jachcie przypłynął z nimi z powrotem do nas.
Rozłączyliśmy się i rozpoczęliśmy przygotowania do wprowadzenia w życie planu odbicia dziewczyn z terenu wyspy. Nie minęło 5 minut naszej strategicznej narady i wymyślania, jak to nawtykamy właścicielowi albo komuś odpowiedzialnemu, gdy nagle któremuś z naszej ósemki zadzwonił telefon. To były G&G. Po drugiej stronie słuchawki próżno było szukać jednak przerażonego głosu, rzekłabym nawet, że nastąpiło totalne odwrócenie nastrojów! Otóż okazało się, że Dziewczyny podeszły do 2 rybaków, którzy jakimś dziwnym trafem znaleźli się na wyspie w tym samym czasie, w którym startował ostatni rejs i zapytały, czy panowie „podwiozą” je do Faro. Przyjemność taka, po paru chwilach negocjacji, miała kosztować Dziewczyny 20 euro za łebka (przy czym podróż statkiem w obie strony zamykała się w 10 euro), Oprócz straty finansowej, innych szkód nie zarejestrowano i G&G dotarły całe i zdrowe jakieś 25-30 minut po nas, rozpromienione, że tak zgrabnie udało się im wyjść z opresji!.
PS Do teraz nie wiemy jak kapitan mógł zostawić turystów na bezludnej wyspie, wiedząc, że to ostatni kurs tego dnia. Do głowy przychodzi tylko jedno rozwiązanie – jakaś sztama między firmą, a rybakami.. Firma ma już za bilet zapłacone (bo przecież nie można zwrócić ani reklamować połowy biletu!), a rybacy dorobią sobie na waciki dzięki spóźnialskim klientkom. Czy tak było naprawdę? Nie wiadomo.
A co wiadomo? Morał jest jeden. Szczęśliwi rzeczywiście czasu nie liczą, ale trzeba jednak pamiętać, że czas to pieniądz!
Dajcie znać jak podobała się Wam ta historia, a jeśli chociaż raz wzbudziłam uśmiech na Waszej twarzy, to zaobserwujcie mnie na
na Facebooku! – chętnie będę rozbawiać Was częściej 😀
Dołącz do społeczności bloga!
1. Zaobserwuj mnie na instagramie @zakreecona.pl
2. Odwiedź mój fanpage na facebooku Zakreecona
Super historia 😉 Czytam i śmieje się do siebie. Takie historie to najlepsze wspomnienia na starość 😉
Monia! ja chce więcej takich historii :DD
Hej!Czytając to poczułem się przez chwilę jak we włoskim klimacie, gdzie nieraz w ostatniej chwili udawało się złapać pociąg 🙂 Jestem ciekawy tej historii, jeśli by nie było rybaków i rzeczywiście dziewczyny musiałyby spędzić noc na wyspie 🙂
Zdjęcie tych dwóch biednych kobiet wygląda przerażająco. Z jednej strony wredny kapitan, ale z drugiej noooo kobitki ! ruchy ! ;DŚwietna historia 😉
Dzięki taki historiom wspomnienia z podróży są najlepsze 😉
Przykra sprawa tak nie załapać się na powrotny lot, ale po czasie takie historie wspomina się najprzyjemniej 🙂
Powrotny rejs!:D na lot na sZczęście wszyscy zdążyliśmy!!: :-)|
Tę przygodę na pewno zapamiętacie wszyscy na całe życie 😉 A jeśli rybacy nie byli podstawieni, to dziewczyny miały naprawdę sporo szczęścia w całej tej sytuacji
Tak, mi też się kiedyś zdarzyło nie zdążyć na autokar, chyba w Bukareszcie. Musiałam brać taksówkę do hotelu, bo opiekunka grupa nie zauważyła, że dwójki uczestników nie było.
Świetny wpis i ładne zdjęcia:) Pozdrawiam:)
Wbrew pozorom takie wpadki to z czasem nam się wydają śmieszne i dają jakieś wrażenia :p
Kapitan pewnie też zapamięta Was na długo ;)Piękne zdjęcia !pozdrawiam,http://katarzynaso.blogspot.com/
Uśmiałam się! ? Fajnie piszesz i przyjemnie się to czyta!!! Więcej poproszę wpadek podróżniczych. Mam nadzieję, że masz jeszcze sporo w zapasie bo dobrze Ci idzie!
Zdjęcia super. Sukienka genialna. Staram się być na czas, ale wiadomo życie pisze inny scenariusz
To prawda, ja mam akurat duży problem z punktualnością. Muszę zacząć nad tym pracować:)
haha, jeśli nie robi takiej akcji przy każdym ostatnim rejsie to pewnie zapadniemy mu w pamięć:D
Dziękuję Kochana:D Zapraszam każdego ostatniego czwartku miesiąca (czasami wyjątkowo pierwszego) 😀 Muszę dawkować, bo mi historii zabraknie:D
Oczywiście, dzięke temu wspominamy potem nasze podróże z takim rozbawieniem:)
a tu Ci powiem, że na wszystkich wycieczkach autokorowych na których byłam, zawsze pilot albo opiekun sprawdzał liczebność grupy, by upewnić się, że wszyscy są. Widocznie na jakąś trefną opiekunkę trafiłaś:(
To fakt, przeżyły chwile grozy, ale i my takie chwile przeżyliśmy. Ważne, że teraz można się z tego śmiać!:)
#potwierdzoneinfo 😀
to prawda, kapitan mógł być bardziej wyrozumiały ale i kobitki mogły się trochę pośpieszyć:D
Ja też za każdym razem jak o tym pomyślę, to śmieje się (chociaż wtedy nie było nam do śmiechu) 🙂 Będzie co wnukom opowiadać:)
Mogę publikować raz na miesiąc:D Żeby mi się historie nie pokończyły:D
fajna przygoda a znając ciebie to nie ostatnia jak wszystko zakończy się szczęśliwie, póżniej miło się to wspomina będzie się miało co opowiadać dzieciom
Powiem szczerze, że nawet nie chcę myśleć, co mogłoby się wtedy stać:D Całe szczęście, że skończyło się jak się skończyło:)
Hahahaha, uwielbiam takie przygody! Też byłam na tej wyspie miesiąc temu. Byłam sama w Portugalii, ale na wyspę wybrałam się z dziewczyną, którą poznałam w hostelu i która tak jak ja podróżowała sama 😀 Bardzo miło wspominam <3P.S. Genialnie piszesz!
Super! Ja bym chętnie tam wróciła:) Fajnie, że znalazłaś kompana podróży:D a dużo było ludzi na wyspie teraz jak byłyście?:)
Ten komentarz został usunięty przez autora.
To prawda, przygoda ekstra:) dzieciom będę opowiadać!! Pozdrawiam gorąco!:)
Niezła przyroda, z której teraz pewnie można się pośmiać. Niestety przydaża się najlepszym.
Dobrze, że przygoda miała szczęśliwe zakończenie 🙂
Ale właśnie takie przygody są najlepsze! Oczywiście o ile zakończyły się szczęśliwie!:)
Oj to prawda! Inaczej nie byłoby nam już tak wesolutko!